Miniaturowe miedniczki u pani Alfredowej
Praca ze zbiorami regionalnymi jest niekończącym się wchodzeniem do jaskini ze skarbami. Każde sięgnięcie po starą książkę jest niczym potarcie lampy Aladyna.
Natknęłam się niedawno na artykuł profesora Ihora Lylo o kuchni zamkowej w Łańcucie, zamieszczony na stronie Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Autor tekstu nadmienia w nim o Marianie Rosco Bogdanowiczu, bywalcu XIX-wiecznych salonów, który w swoich dwutomowych wspomnieniach pisał o Łańcucie i Potockich. Zanurkowałam w biblioteczne szafy w poszukiwaniu rzeczonych książek i wyłoniłam się z nich lekko odurzona zapachem starego papieru, ale zwycięska - dzierżąc w dłoniach obie części "Wspomnień" Bogdanowicza.
Marian Rosco Bogdanowicz, Wspomnienia fot. A. Urbańska |
Do dziś nie mogę się oderwać od tej fascynującej lektury. O jej autorze niedługo napiszę więcej, bo dziś chciałabym skupić się nie na jego osobie, ale na fragmencie opisu łańcuckiego zamku, na który natknęłam się podczas lektury.
Rosco Bogdanowicz wędrował sobie po dworach, pałacach, salonach i uzdrowiskach, prowadząc beztroski, arystokratyczny żywot bon vivanta. W 1887 roku zajrzał do Łańcuta, na zamek będący wówczas własnością drugiego ordynata, Alfreda Potockiego i jego żony Marii z Sanguszków.
"W tym roku pierwszy raz zostałem zaproszony do Łańcuta. Z radością i emocją tam jechałem. Samo zaproszenie było rodzajem towarzyskiego Złotego Runa, a przy tym tak wiele o tej wspaniałej rezydencji słyszałem.
(...) Piękna ta siedziba wielkie zrobiła na mnie wrażenie, jakkolwiek Łańcut ówczesny nie był jeszcze tym ostatnim wyrazem przepychu, jakim zrobił go pan Roman. Nie tylko salony I piętra i tak zwany letni apartament księżnej marszałkowej* na dole, ale i pokoje gościnne były w tym samym stanie, w jakim je księżna pozostawiła. Pani Alfredowa nigdy nie pozwoliła na najmniejszą zmianę. O ile ten konserwatyzm odnosił się do apartamentów recepcyjnych, było to niezawodnie wielkim awantażem dla zamku, który zachował piętno, jakie mu nadała u przełomu XVIII i XIX wieku ta największa pani stanisławowej ery, przyjaciółka Marii Antoniny, Stanisława Augusta i cesarza Józefa.
[*Izabela z Czartoryskich, żona Stanisława Lubomirskiego, wielkiego marszałka koronnego, zmarła w 1816 r.]
Cały rząd salonów I piętra przepełniony bezcennymi wprost dziełami sztuki, jak przepyszne Fragonardy, medaliony Boucher z salonu pani Du Barry w Wersalu, meble-unikaty z największego rozkwitu francuskiej sztuki XVIII wieku. Wśród nich nierzadko osobiste dary nieszczęśliwej królowej dla księżnej cieszącej się wielkimi u niej łaskami i przyjaźnią. Inne po królowej pamiątki zapobiegliwie zbierała księżna przez swoich agentów już w czasach porewolucyjnych.
Przepychowi salonów dziwnie jednak mało odpowiadał brak komfortu pokoi gościnnych, również od czasów księżnej-marszałkowej nie ruszanych. Wiemy z opowiadań i pamiętników jak mało wagi przykładano w tym wieku największego wykwintu i zbytku do higieny i czystości. Do dziś przecież jeszcze zachowały się ozdobne srebrne lub nawet złote młoteczki, używane zupełnie otwarcie przez piękne "duchessy" i markizy do zabijania gnieżdżących się pod perukami niesympatycznych zwierzątek, i to nawet w obecności asystujących modą ówczesną toalecie swych ubóstwianych galantów i kochanków.
Tak daleko konserwatyzm pani Alfredowej nie doszedł! Młoteczków na toaletach pokoi gościnnych nie było! - ale miednice w dwupiętrowych kantorkach przy łóżkach były wielkości salaterek. Użyłem wyrazu "dwupiętrowych" dlatego, ponieważ przy łóżkach stały dziwaczne kantorki, małe, ale dość wysokie. których górna kondygnacja otwierała się, by okazać tę miniaturową miedniczkę, zupełnie już nie odpowiadającą epoce, w której goście przecież się myli!
"Kantorek", o którym pisze Bogdanowicz, mógł wyglądać tak jak ta XIX-wieczna szafka nocna - ze zbiorów Pałacu w Wilanowie. Na dolnej półce przechowywano nocnik, na górnej miedniczkę. |
A miedniczki mogły wyglądać podobnie do tej, pochodzącej z pierwszej połowy XIX w., mającej niespełna 34 cm średnicy - licząc wygięcie. fot. Muzeum-Zamek w Łańcucie |
Konserwatyzm pani Alfredowej w tym kierunku był jednak nieubłagany. Opowiadano później, że nigdy nie zdołała przebaczyć panu Romanowi zmian dokonanych po objęciu przez niego Łańcuta kilka lat potem, po śmierci pana Alfreda.
Opowiadano, że oprowadzona przez pana Romana po przebudowanym zamku pani Alfredowa, wobec ilości łazienek w apartamentach i pokojach gościnnych, zdobyła się tylko na tę, może trochę zjadliwą aprecjację: "Bardzo ładnie, bardzo ładnie. Całkiem mi Dianabad* przypomina".
[*Dianabad - "Łaźnia Diany", największa publiczna łaźnia w Wiedniu].
Cóż jednak znaczyły te braki w pokojach gościnnych wobec przepychu zamku i tego swoistego, pełnego powagi stylu, jaki pani Alfredowa zawsze umiała nadać swemu otoczeniu. Stylu, któremu najmniejszy chociażby odcień wysiłku, a jeszcze mniej snobizmu, był tak zupełnie obcy. Odczuwało się, że wszystko jest tak jak być musi, jak inaczej być może! Mrowie służby, ale spokojne, poważne, ich liberie nie rzucały się w oczy. Dostatek we wszystkim ogromny, ale nie kłujące w oczy bogactwo".
Marian Rosco Bogdanowicz, Wspomnienia fot. A. Urbańska |
O hrabinie Alfredowej Potockiej Bogdanowicz pisał często i chętnie, bo była - według niego - "ostatnią wielką panią w Polsce". To stały bywalec jej lwowskiego salonu. Do wspomnień tego XIX-wiecznego celebryty jeszcze nie raz wrócę w swoich tekstach, bo ich lektura jest tego zdecydowanie warta.
Wybrana bibliografia:
Komentarze
Prześlij komentarz
Komentarz ukaże się po zweryfikowaniu go przez administratora.